Opowieść (przed)Wigilina A.D 2019
Ciemne, kłębiaste chmury wisiały tuż nad czubkami drzew, posyłając od czasu do czasu małe kropelki deszczu. Robiły to niby od niechcenia, ale przypominały wszystkim że stać je na dużo więcej. I kto tu naprawdę rozdaje karty.
Popatrzyłem na gęstą ścianę przede mną. Zielone jeszcze liście drzew wesoło szumiały w pieszczotach wiatru,. Całkowicie nieświadome faktu że są odcięte już od soków odżywczych i za chwile ten sam wiaterek wyrywał je będzie z lubością i rozrzucał pożółkłe po okolicy.
Nie spodziewałem się takiego widoku. Wszak było to całkiem duże miasto. I miałem zapewnienie – teren inwestycyjny. Nie tak to sobie wyobrażałem.
Ale wyobraźnia tak jak jej właściciele lubi płatać figle.
Stałem więc sobie oparty o ostatni znak cywilizacji, który w tym miejscu stanowił lekko pochylony znak drogowy – no takie białe kółko z czerwoną obwódką, chyba wiecie. Ech, nie mam głowy do znaków.
Choćby mi je dawała Cindy Crawford.
Odgłosy cywilizacji za pleców zachęcały do odwrotu; typowe głosy strefy przemysłowej średniego miasta; coś warkotało, jacyś robotnicy dawali głośno wyraz radości na część wzrostu płacy minimalnej, ktoś tam biadolił i lamentował. Słychać było piruety wózka widłowego. Zdecydowanie uważam że powinno być ograniczenie wiekowe do jazdy tym sprzętem.
Jeszcze raz popatrzyłem na chmury, oceniłem złośliwy wiatr. Decyzja zapadła; kurtka przeciwdeszczowa da radę, maczeta w łapie dodawała otuchy.
Tylko te trzewiczki. No takie jak się dzieci do przedszkola odprowadza. No, ładne takie.
Gumiaki w samochodzie, do samochodu 800 m. Górą lenistwo
Popatrzyłem na moje zlecenie. Ruszyłem Wiedziałem to może być prawdziwie Mokra Robota.
Lekko pod górkę, kilka zdecydowanych machnięć i ściana zieleni jakby sama ustępowała przede mną, zapraszając do środka. Gdybym wtedy obejrzał się za siebie pewnie zauważyłbym że tworzy za moimi plecami ten sam nieprzenikniony gąszcz.
Kilka kroków po płaskim i nieoczekiwanie ziemia zaczęła uciekać mi spod nóg. Zrozpaczone trzewiczki z trudem pomagały mi utrzymywać jako taki pion, płacąc za to wysoką cenę. No trochę zleciałem. Coś tam chlupnęło pode mną. Nie patrz na dół, nie patrz na dół zdawały się wrzeszczeć moje trzewiczki. Tak też uczyniłem.
No nic, raz kozie śmierć pomyślałem, Idę. Na szczęście jeszcze w butach.
Kilka kroków i stoję jak wryty. No wiadomo idioto, jak pomyślisz tak masz. Samokreacja jedna. W jednej chwili pożałowałem. Głuptak ze mnie. Mogłem sobie myśleć o słoneczku lub czymś fajniejszym czy nawet Cindy Crawford. Ale nie, kóz mi się zachciało.
Przede mną na ziemi leżała koza. No może nie koza, może sarna, a może królik.
Nie wiem co to było ale nie wyglądało ładnie. I nie było w jednym kawałku.
- Myśl o totolotku idioto jeden a nie o kozach. O ! proszę druga. Chyba miałem dość.
Rozejrzałem się za siebie, ściana zieleni tworzyła gęsty mur. No cofnąć się nie da rady, trzeba do przodu, złowrogo szumiały zarośla. I znowu; pod górkę, w dół, pod górkę, w dół. Znowu koza.
Nagle wszystko dookoła ucichło. Życie jakby odjechało z tego miejsca. Coś mi zaczęło świtać w łepetynie. Zaczynałem mieć pewne podejrzenia, ale jakaś dziwna siła ciągnęła mnie do przodu. Coś ciągnęło za gardło, jakby jakiś pierścień czy obroża.
Roślinność się lekko przerzedziła. Wyszedłem na środek polany jakieś. Popatrzyłem wokół siebie. Wokół porozrzucane elementy jakieś garderoby robotniczej, nadgryziony telefon, coś tam dalej bielało. Nie sprawdzałem. Dotarło do mnie. Wiedziałem już gdzie jestem.
Ta myśl ochłodziła mnie od razu. Może nawet zmroziła.
Tego się zupełnie nie spodziewałem. Stałem na środku stawu, jakiegoś zbiornika, cholera wie co to. Przypomniałem sobie ostatnie słowa Inwestora " teren inwestycyjny, sprawdź mi Panie teren inwestycyjny"
Przekląłem siarczyście (¥¥Ø....pii) .Na taką jatkę nie byłem przygotowany..
W tej chwili poczułem Go. Nie, nie zobaczyłem. Poczułem fizyczną obecność. Wiedziałem że mam Go za plecami. Duży błąd. Dałem się podejść jak dziecko.
Nawet w uszach czuć było zwiększone ciśnienie. Chciałem przełknąć ślinę, lecz ta schowała się złośliwie pod migdałkami.
Włos mi się lekko zjeżył (lekko, bardzo lekko moi drodzy, mam już swoje lata i swoje w pracy widziałem) a wielkie krople potu, powoli bardzo powoli, niczym bolid Kubicy zaczęły spływać w dół, gdzieś tam do swojego pit stopu .
Zero ruchu, spoookój - pomyślałem - zachowaj spokój.
Starałem się włączyć myślenie i szybko analizować fakty; skoro poczułem Go to znaczy nie jest taki sprytny jak myślem, nie przychodziłby z wiatrem.
Nie wszystko było stracone
Wychowany na książkach Wiesława Wernica (pamiętajcie czytajcie dzieciakom książki, albo sami czytajcie) powoli, bardzo powoli zacząłem się odwracać. Trwało to wieczność ale udało się.
Teraz Go widziałem i mogłem ocenić swoje szanse.
On już chyba to zrobił dlatego chyba pozwolił mi się obrócić.
Stał przede mną, jakieś w odległości jakiś 3 sekund.
To jest chyba lepsza jednostka miary odległości w przypadku psów niż metry. Wielki Biały Pies.
No kiedyś biały, teraz taki szaro biały ale to już były szczegóły, które nie wpływu na to czy jesz albo jesteś zjedzony. Jeszcze nie wiedziałem że kiedykolwiek będę mógł podzielić się z Wami Jego opisem.
Nie przewidział tylko że mam maczetę. Szanse trochę się wyrównały.
Widzieliśmy że samo się nie rozwiąże. Ja nie mogłem się cofnąć bo ściana zieleni utrudniała to skutecznie. On chyba też nie bardzo chciał sprawdzać moją determinacje i zręczność mojej maczety.
No i nie byłem podobny do kozy. Chyba nie.
Bohaterowie Wernica nie takich opresji wychodzili zwycięsko. Widziałem co teraz będzie. Próba zębów;
- Odsłonił kły, ciężki bulgot wydobył mu się z gardła.
Nie pozostałem mu dłużny. Zabulgotałem również – może nie z gardła ale tego bulgotu nie powstydziłby się żaden dalmatyńczyk.
Zęby też zacząłem szczerzyc bardziej niż Lewandowski w reklamie szamponu, takiego wiecie na włosy i ramiona.
Nagle gdzieś w tyle głowy przemknęła mi myśl że też facet musi mieć nie liche problemy skoro szamponem myje ramiona. Uśmiechnąłem się pod nosem, nabrałem pewności siebie.
To mnie wzmocniło że nie jestem sam na świecie z kłopotami.
Tak to już jest z Polakami że cudze problemy dodają Ci skrzydeł heheh
Próba żębów była moja. Teraz będzie gorzej. Próba oczu;
Spojrzał na mnie świdrującym gorącym spojrzeniem. Takie co to jak miecz ostatniego Jedi wchodzi Ci prosto w oko.
Od tego gorąca czujesz jak ścina Ci się białko w mięśniach a eksplodujące cząsteczki hemoglobiny głośnym sykiem wypełniają Ci naczynia krwionośne.
No tego nie mogłem wytrzymać. Ostatnim wysiłkiem podniosłem maczetę do oczu a wypolerowana klinga odbiła morderczą energię prosto w Wielkiego Psa.
Nie był na to przygotowany. Trzymałem ją mocno podpierając druga ręką. W ostateczności mogłem rzucać trzewiczkami.
- No weź Artur nie wyłupiaj się
Zbaraniałem, byliśmy sami. Pies który gada ? Jest listopad. A takie rzeczy to tylko w Wigilię. Przetarłem zaczerwienione oczy. Na szczęście nie maczetą.
Ło, pies który gada .... powtórzyłem na głos
Co się tak dziwisz. Usłyszałem .Wolałbyś się spotkać z psem który lata?
Miał rację na pewno wolę gadułę, zdecydowanie.
Nooo to trochę dziwne... bąknąłem .... niespotykane
Taaaa, odpowiedział . Facet z maczetą to też codzienne zjawisko tutaj. W trzewiczkach na dodatek. Spojrzał z wyraźnym rozbawieniem.
Nie sposób mu było nie przyznać racji.Zabłocone trzewiczki rozładowały napięcie. Chyba je sobie powieszę w biurze nad biurkiem.
Pogadaliśmy trochę. Okazał się całkiem rezolutnym psiakiem. Nawet dał się podrapać za uchem. Powiedziałem mu co i dlaczego tu robię. Rozumiał, chyba nie byłem pierwszy. No ale na pewno pierwszy z którym sobie pogadał. Trochę mi to schlebiało.
Odprowadzę Cię. Powiedział.
Po oczach wiedziałem już że nie ma złych intencji.
Wyszliśmy po drugiej stronie gdzie stał mój samochód.
Wielki Pies hasał gdzieś wesoło przynosząc mi różne patyki które mu rzucałem i kuropatwy, których nie rzucałem wcale.
Napięcie uchodziło ze mnie jak powietrze z balonika pewnej małej świnki. Drżącymi palcami wyciągnąłem papierosa. Zapaliłem. To mnie trochę uspokoiło.
Choć jak piszę do Was te słowa mocno się zastanawiam co wtedy zapaliłem. Przecież nie palę.
Mam pewnie podejrzenia.
Fakt faktem zgubiłem wtedy długopis.
Czas było zadzwonić do Zleceniodawcy. Rozmowa nie była długa. Całkiem go wmurowało.
No chyba wyobraził sobie te 6 baniek rozrzucone tu po okolicy.
Też się zastanowiłem ile by to zajęło miejsca, 6 baniek stówka po stówce w tym dole.
Kiedyś sobie policzę, nie chce mi się teraz.
Zleceniodawca milczał. Chyba nie wpłacił zadatku zanim mnie tu wysłał. Tak ustalaliśmy.
Rozłączyłem się.
Mam nadzieję że gość dojdzie do siebie przed terminem zapłaty faktury. Swoją drogą cwany lis. Ustalił warunki przed Robotą - W przeciwnym wypadku dochodził by do siebie do Bożego Narodzenia.
Nic to . Otwarłem bagażnik gdzie czyściutkie czekały na mnie gumowce. Cały czas nie chciałem patrzeć w dół na jęczące trzewiczki.
Machając ogonem podbiegł Wielki Pies.
I co teraz ? Spojrzał pytająco. Przyjadą buldożery ??
Nie stary. Podrapałem go za ucho. Nieprędko. Nie za tą kasę. Możesz być spokojny
Spojrzał na otwarty bagażnik. Widział moje spojrzenie. Zrozumieliśmy się bez słów.
Nie, nie jadę z Tobą. Pow..szczekał. Nie pasuję do Twojego domu. To nie dziki Zachód byś na psie jeździł do pracy. Całkowicie. Tu jest moje miejsce.
Nie sposób było się z nim nie zgodzić. Wiedziałem że wszystkie mopsiki moich sąsiadów dostałyby natychmiastowego zawału serca. Miał rację.
Nie rozklejaj się . Usłyszałem. Jak coś to zadzwonię.
Masz jakiś numer telefonu?
Bezwiednie wręczyłem mu wizytówkę. Schował gdzieś głęboko w futerko.
Stanął na dwóch łapach, oprał się o moje ramiona, dwa razy ostrym jęzorem przejechał mi po twarzy.
Niewiarygodne jeszcze dwie godziny temu chciał robić mi za krawat.
Szczeknął wesoło, zamerdał ogonem z grobli i tyle go widziałem.
Nic tu po mnie. Pomyślałem. Wsiadłem do samochodu.
Uważnie spojrzałem w lusterko wsteczne. Uniosłem jedną powiekę, drugą.
Spojrzałem na głowę. Dotknąłem czoła, żadnej gorączki.
Wydawałoby się że wszystko w porządku.
Co za dzień a jeszcze południa nie ma ! Koza jest królikiem. Pies który gada, chce dzwonić telefonem. To było dla mnie za dużo. Sen jakiś czy co ?
Taaaaa, to mi się śni. Jednak lamentujące ubłocone trzewiczki wskazywały na coś innego.
Może się strułem ? Kurna co ja dzisiaj jadłem na śniadanie ?
Nic ciężkiego przecież. Jak zawsze. Jakiś serek. Almette chyba.
No tak.
Almette z ziołami....
Trzasnąłem drzwiami. Ruszyłem. Zahamowałem gwałtownie. Ruszyłem Buuachachachahhaaaa. Tylko taki przytłumiony dzwięk wydostawał się z mojego samochodu.
I nie było już nikogo
Ps.
I co dalej pewnie zapytacie?
Życie trwa nadal, choć bardzie kolorowe. Polubiłem ten serek.
Inwestor doszedł do siebie zapłacił. Dorzucił coś od siebie. Wcale mu się nie dziwię. Chyba zostaniemy przyjaciółmi.
Trzewiczki dochodzą do siebie. Suszę je i pastuję. Ku pokrzepieniu ser opowiedziałem im historię jak to wlazłem w osadnik płynnej smoły. Do dziś pamiętam pogwizdywanie i wzrok klienta jak wychodziłem w czarnych lakierkach;
"Taki mądry Pan rzeczoznawca a nie wie że po smole się nie chodzi" Pawlak jeden. Trzewiczki się uśmiały.
Wielki Pies sobie gdzieś tam pewnie hasa.
A ja ?
Właśnie zbliża się pierwsza Wigilia od naszego spotkania. Pewnie będę siedział z serkiem przy telefonie i czekał do Pasterki.
No co dlaczego nie ?
Tak sobie pomyślałem że jak nie zadzwoni to muszę się skontaktować z producentem tego serka. Przecież jestem jego chodzącą reklamą. Z tego też da się chyba wyżyć ??